Największe solnisko świata i jezioro Titicaca – podróż po Boliwii

Ciąg dalszy relacji z Ameryki Południowej, czyli kolejna część tekstu Bożeny tym razem z Boliwii. We wpisie znajdziecie ciekawostki i spostrzeżenia na temat wycieczki na największe solnisko świata Salar de Uyuni, oraz największe wysokogórskie jezioro na świecie Tititaca – zapamiętajcie nazwę, często występuje w krzyżówkach ;).

Pierwsze dni w Boliwii, Salar de Uyuni i Potosi

Salar de Uyuni, położone na wysokości 3653 m n.p.m. i zajmujące powierzchnię ponad 10 500 km2, to największe na świecie jezioro solne, a zarazem największa atrakcja turystyczna Boliwii. Tam też skierowałam swoje kroki po przekroczeniu granicy i wybrałam się na trzydniową wycieczkę samochodem 4×4 po salar i pobliskim parku.

Solnisko robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza ze względu na swoją powierzchnię, jest idealnym miejscem do zabawy ze zdjęciami.

W drugi dzień wraz z trzema Francuzkami i parą Holendrów pojechaliśmy obserwować flamingi.

Ostatniego dnia musieliśmy wstać przed 5:00 rano. Pojechaliśmy nad gejzery. Widok przepiękny, ale było niesamowicie zimno – temperatura -10°C, odczuwalna przez wiatr -20°C. Nic dziwnego, w końcu znajdowaliśmy się na wysokości około 4950 m n.p.m..

Nagrodą za odmrożenie sobie kończyn była kąpiel w ciepłych źródłach o temperaturze 36°C. Zabawnie było obserwować z wody ludzi poubieranych w zimowe kurtki i czapki.

Niesamowicie podoba mi się, że lamy przyozdabia się kolorowymi wstążkami, aby wiadomo było do kogo należy dane zwierzę. Jest to o wiele bardziej humanitarne niż wypalanie znamion, a lamy wyglądają jakby wybierały się na imprezę.

Szkoda tylko, że większość z nich skończy na czyimś talerzu. Nie, nie próbowałam mięsa lamy i nie zamierzam. W Boliwii mięsa nie przechowuje się w lodówce, sprzedaje się je na ulicy w warunkach wołających o kontrolę sanepidu.  Myślę, że niejeden mięsożerca szybko przeszedłby tutaj na wegetarianizm.

Po Unyuni przyszła kolej na przeurocze miasteczko Potosi, które czasy swojej świetności ma już dawno za sobą, czuć w nim jednak ducha kolonializmu. Wąskie, kolorowe uliczki i plaza de 10 Noviembre, na której przesiadywałam i obserwowałam ludzi, szalenie mi się spodobały.

Potosi położone jest na wysokości 4060 m n.p.m. i jest bardzo górzyste, szybo więc odczuwa się zmęczenie. Skusiłam się w końcu na herbatę z liści koki, ale nie spowodowała u mnie żadnych super mocy. Może trzeba ją pić nałogowo, a do tego ciągle żuć liście koki jak to robią tutaj wszyscy, żeby odczuć jakieś działanie? Nie wiem, ale na szczęście poza szybkim męczeniem się i okazyjnymi problemami z zebraniem oddechu nie odczuwam choroby wysokościowej. Jednak góralska krew robi swoje.

Nielegalnie w Boliwii – ciąg dalszy przygód pewnej Polki

Jadę sobie nocnym autobusem z Sucre do Santa Cruz. Trudno jest zasnąć bo trzepie i jest niewygodnie, ale w pewnym monecie ogarnął mnie w końcu blogi sen, z którego o 5:00 wyrwał mnie pan kontrolując dokumenty. Podaje swój paszport. Pan pyta: gdzie jest pieczątka potwierdzająca wjazd do Boliwii. Wertuje kartki, szukam, powoli zaczynam się denerwować, bo pieczątka potwierdzająca wyjazd z Argentyny jest, ale tej z Boliwii jak nie było tak nie ma. Już przed oczami pojawiła się wizja, ze oto wyciągają mnie z autobusu pośrodku niczego, że przepytują, przeszukują, ale Pan trochę znudzonym głosem po prostu powiedział: jest Pani nielegalnie w Boliwii. Proszę iść jutro do biura ds. migracji. Jak się później okazało, nie tylko pan strażnik nie był zdziwiony, że nie posiadam pieczątki, w biurze migracji też uznano to za coś zupełnie normalnego. I w bardzo normalny sposób, kazano mi zapłacić kare w wysokości ok. 130 zł za przekroczenie granicy w miejscu nielegalnym. A to, że było to na przejściu granicznym i po prostu ktoś nie wykonał swojej pracy (wg pewnego Boliwijczyka to wina Argentyńczyków, którzy nie dali mi do wypełnienia odpowiednich papierów), to już nikogo nie obchodziło (tak wiem, mogłam sprawdzić czy się wszystko zgadza, ale trochę mi się śpieszyło i jakoś nie przeszło mi przez myśl, że przepuszczą mnie przez granice bez odpowiedniej pieczątki).

Trochę się na Boliwię obraziłam, poprzeklinałam sobie pod nosem, obiecywałam, że szybko stad wyjadę, ale jak już mi przeszła złość na jawna kradzież w biały dzień, postanowiłam nie zmieniać jednak moich planów podróżniczych.

Generalnie Boliwia musi się jeszcze trochę o turystyce nauczyć. Obcokrajowcy za wszystko płaca dużo więcej niż lokalni. Muzeum dla Boliwijczyka – 10 boliwianos, dla obcokrajowca – 40. Wejście do parku narodowego dla Boliwijczyka to koszt 30 peso boliwijskich, dla obcokrajowca 150!!! I gdyby to jeszcze było warte swojej ceny… Jest tu na prawdę ładnie, ale bez przesady. Jak na doświadczonego podróżnika przystało (heh, no muszę sobie trochę posłodzić), z niejednego pieca już jadłam chleb i moim zdaniem (i nie tylko moim), ceny tutaj są absolutnie nieadekwatne do jakości. Nawet jestem w stanie zrozumieć, że obcokrajowiec płaci wiece, to się często zdarza w krajach rozwijających, ale nie aż taka przepaść! W ramach buntu (i ograniczeń mojego budżetu), nie zamierzam korzystać tutaj z żadnych wycieczek, no może tylko treking w okolicach La Paz (żeby iść w góry zawsze trzeba wynająć przewodnika, o taka smutna rzeczywistość).

Ale żeby nie było zbyt pesymistycznie. Jak jeszcze nie byłam świadoma swojego nielegalnego pobytu, pojechałam w niedziele na cotygodniowy targ do Tarabuko, a tam takie cuda ze świata mody:

La Paz i różne takie z Boliwii

Od kilku dni jestem w La Paz, mieście położonym na wzgórzach w północnej części Boliwii. Jest pięknie, głośno i kolorowo!

La Paz znajduje się na wysokości ponad 3600 m n.p.m. i jest bardzo górzyste co powoduje, ze szybko brakuje tchu. Widoki i atmosfera miasta łagodzą jednak te drobne niedogodności.

Podobnie jak w Argentynie konsumuje się tutaj ogromne ilości słodyczy. Na każdym rogu są malutkie kioski, w których można zaopatrzyć się w ciasteczko, czekoladę lub coca cole. A jeśli trzeba będzie do kogoś zadzwonić, można skorzystać z telefonu. Licznik pokarze nam ile musimy zapłacić. Korzystałam, bardzo przydatne.

W niedziele wybrałam się do pobliskiego Coroico. To tu prowadzi słynna ¨droga śmierci¨. Ze względów finansowych (4-godzinna jazda rowerem kosztuje ok. 240 zł), a także z braku potrzeby nadmiernej adrenaliny nie zdecydowałam się na pokonanie jej na dwóch kolkach. Nasłuchałam się o śmiertelnych wypadkach, które miały tam miejsce w ostatnich czasach, wybrałam wiec bezpieczna opcje dojazdu do Coroico nowa droga lokalnym autobusem.

Cochabamby, w której byłam tydzień temu. Nie charakteryzuje się niczym szczególnym, ot miasto jak ich wiele. Całkiem przyjemny rynek, wzgórze ze statua Chrystusa (jest ich bardzo wiele w całej Ameryce Południowej). Poznałam tu jednak bardzo przyjemnego 80-letniego staruszka Rafaela, który zagadał mnie na rynku. To miasto będzie mi się już zawsze z nim kojarzyć – na Boże Narodzenie ma mi wysłać pocztówkę! 

I szkoda tylko, ze cala Boliwia pokryta jest toną śmieci. Jadę sobie autobusem i mam wrażenie, ze przejeżdżam przez śmietnik. Ale trudno się dziwić skoro wszyscy wyrzucają przez okna samochodu butelki czy woreczki plastikowe.

Pożegnanie z Boliwią – Sorata i jezioro Titicaca

Czas upływa niesamowicie szybko. Już od 8 tygodni jestem w podróży i powoli żegnam się z kolejnym krajem – Boliwią. Kilka ostatnich dni spędziłam w uroczej górskiej miejscowości Sorata. Było to idealne miejsce na odpoczynek i obcowanie z przepiękną przyrodą. Hostel, w którym nocowałam, miał ogromny taras i wraz z poznanymi podróżnikami spędzaliśmy na nim długie wieczory i poranki. Pewien Włoch wyjechał na miesiąc na wymianę do Urugwaju, ale wrócił do Rzymu dopiero po 4 latach i to tylko na kilka miesięcy. Szybko wrócił do Ameryki Południowej i tak już sobie podróżuje szósty rok… Te moje 6 miesięcy to naprawdę bardzo krótki urlop, zwłaszcza że Ameryka Południowa niesamowicie wciąga.

Po górach przyszedł czas na ogromne, przypominające morze, jezioro Titicaca na granicy boliwijsko-peruwiańskiej. Jak prawie każdy pojechałam do Copacabany niesamowicie turystycznej miejscowości. To tak jakby nagle było się w zupełnie innym kraju. Mnóstwo restauracji, kawiarenek, hosteli, straganów i…turystów. To nie mój świat, chociaż nie ukrywam, że miejscowość ma też jakiś swój urok. Copacabana jest jednak bazą wypadową na świętą wyspę Inków – Wyspę Słońca. Przeglądam właśnie ulotkę i okazuje się, że  nie dotarłam do większości zabytków, które się na niej znajdują. Nic dziwnego, w całej Boliwii brak jakichkolwiek drogowskazów. Ale to nic nie szkodzi. 3-godzinny spacer z południa na północ i obserwowanie lokalnej społeczności oraz przechadzających się po plaży zwierząt i tak były niesamowitym doświadczeniem.

Idę sobie rano na autobus, który ma mnie zabrać bezpośrednio do miejscowości Puno w Peru. Jak już kupiłam bilet poinformowano mnie, że, jak to zwykle w Boliwii bywa, jest strajk po drodze i trzeba będzie z całym bagażem maszerować ok.  godzinę w słońcu do punktu z którego odbierze nas kolejny autobus. Oczywiście zniżki na bilet nie było. Po drodze mijały nas mikrobusiki i oferowały podwózkę za dodatkową opłatą. Oczywiście firma transportowa nie mogła zorganizować takiego busika w ramach przejazdu, chociażby na same bagaże. Ech, ale i tak miałam dużo szczęścia, bo to był jedyny strajk w Boliwii jaki mnie spotkał, a podobno zdarzają się one tutaj cały czas.

Sprawdź inne wpisy Bożeny:

Najnowsze wpisy:

15 Comments

  1. Świetna relacja! Tak to opisałaś, że mam wrażenie, że widziałam na własne oczy! 🙂

    • Arek

      Mam to samo uczucie, od razu widzę oczyma wyobraźni solnisko :). Czytając relację Bożeny, aż zapragnąłem odwiedzić Amerykę Południową – wcześniej mnie tam nie ciągnęło.

        • Arek

          Muszę zaczekać z tym jeszcze kilka miesięcy. Szczęśliwego Nowego Roku :)!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *