Z Wigier do Bałtyku. Relacja Jakuba Skrodzkiego oraz Daniela Daneckiego ze spływu kajakowego od źródeł Czarnej Hańczy do jej ujścia do Niemna.
Do zaczęcia naszej wyprawy potrzebowaliśmy miejsca startu, lecz jego ustalenie nie było takie oczywiste, ponieważ zdania na temat źródeł rzeki Czarna Hańcza są podzielone. Jedni twierdzą, że bierze swój początek we wsi Okliny, skąd wody z rowów melioracyjnych łączą się w jeden ciek, drudzy uważają, że jest to strumień wypływający z jeziora Jegliniszki we wsi o tej samej nazwie.
Po analizie dostępnej literatury, map i rekonesansie w terenie za miejsce, gdzie Czarna Hańcza z całą pewnością jest Czarną Hańczą uznaliśmy punkt oddalony od jeziora Hańcza w linii prostej o ponad 3 km, gdzie łączą się wspomniane dwa dopływy.
Dziesiątego maja, kilka minut po piątej rano przybyliśmy z kajakiem i ekwipunkiem na miejsce wytyczonego startu. Ku naszemu zdziwieniu poziom wody miesiąc po naszej wizycie opadł o około 20 cm. Początek podróży miał niewiele wspólnego z tradycyjnym spływem kajakowym.
Odpychanie się wiosłami od brzegów i mulistego dna płytkiego rowu melioracyjnego musiało wyglądać komicznie i przywodziło do głowy myśl, że porwaliśmy się z motyką na słońce. Z czasem rzeka stawała się coraz szersza i głębsza. Napotykane liczne żeremia, tamy i zwalone drzewa nie pozwalały zapomnieć, kto jest tu prawdziwym gospodarzem.
Wychodzenie z obładowanego bagażami kajaka, przenoszenie go przez przeszkody i brodzenie po kamienistych płyciznach, często w gęstych zaroślach, stało się rutyną. Naszym światłem w tunelu podczas tych zmagań było dotarcie do jeziora Hańcza. Ten odcinek rzeki w znikomym stopniu przypomina Czarną Hańczę, którą znamy.
Koryto uformowane przez człowieka na wzór rowu melioracyjnego tylko momentami przybiera naturalną formę, jednak nie rzeki, a leniwie płynącego strumyka. Widok tafli jeziora ucieszył nas niemal tak, jak samo ukończenie spływu. W dobrych humorach, po zjedzeniu śniadania, ruszyliśmy w przeprawę przez Hańczę.
Po godzinie przyjemnego wiosłowania po spokojnych wodach jeziora dotarliśmy do jego południowego krańca, gdzie Czarna Hańcza kontynuowała swój bieg przypominając dziką górską rzekę. Wielu ludzi mówiło nam, że odcinka od tego miejsca do rozlewisk w Turtulu nie da się przepłynąć kajakiem. I niestety mieli rację. Przez kilka kilometrów na zmianę ciągnęliśmy ciężki kajak korytem szybko płynącej rzeki pełnym pokaźnych rozmiarów kamieni.
Szczęśliwie obyło się bez kontuzji. Jakby tego było mało co jakiś czas napotykaliśmy pastuchy pod napięciem, nielegalnie przeciągnięte przez rolników nad rzeką, z którymi nasz mały sekator sobie nie poradził. To wszystko miało swoje dobre strony – mieliśmy okazję dłuższy czas podziwiać piękno tego iście górskiego potoku.
Będąc niedaleko Stawu Turtulskiego zorientowaliśmy się, że brakuje nam wioseł. Od przepłynięcia jeziora do tej pory nie były nam do niczego potrzebne. Jeden z nas został przy kajaku, a drugi zawrócił, idąc już brzegiem rzeki, szukać zguby. Wiosła wylegiwały się skąpane majowym słońcem aż na brzegu jeziora Hańcza.
Zanim wpłynęliśmy na otwarte wody zalewu w Turtulu musieliśmy pokonać prawdziwy labirynt utworzony z gęstej niskiej roślinności i wąskich strumyków rozchodzących się we wszystkich kierunkach. Miejsce to upodobały sobie żurawie, które założyły tam gniazda.
Nie zawsze wybieraliśmy dobrą drogę, ale kajak sprawował się nadzwyczaj zwrotnie i sprawnie przedostaliśmy się na otwarty akwen. Na przerwę zacumowaliśmy przy siedzibie Suwalskiego Parku Krajobrazowego, którego pracownicy serdecznie nas przywitali. Okazało się, że wiadomość o naszej podróży dotarła szybciej od nas. Po spotkaniu, które minęło w miłej atmosferze, i krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy w dalszą drogę.
Sądziliśmy, że od tego miejsca zacznie się znacznie przyjemniejszy etap, lecz upalna wiosna obniżyła poziom wody w rzece do tego stopnia, że odkryte liczne mielizny uniemożliwiły nam płynięcie we dwoje w kajaku na odcinku od Rutki do Czarnakowizny i jeden z nas musiał brodzić pomiędzy kamieniami, co kolejny raz znacznie nas spowolniło.
Zaczynało się ściemniać, a od 150-letniego drewnianego młyna w Krzywólce, przy którym planowaliśmy nocleg, dzieliło nas jeszcze wiele hektolitrów wody. Zadzwoniliśmy więc do gospodyni, uprzedzić, że nie zdążymy dopłynąć o umówionej porze, opracowując przed tym kilka alternatywnych planów na nocleg. Okazało się, że wspaniałomyślna Pani Teresa zostawiła nam klucze do swego domu znajdującego się przy młynie i udostępniła nam go na noc. Nasze niskie morale błyskawicznie poszybowało w górę.
Rzeka wiła się jak serpentyna przez co mieliśmy wrażenie, że stoimy w miejscu. Po zmierzchu uaktywniły się bobry, które uderzały ogonami w taflę wody niemal w każdym zakolu rzeki. Takich uderzeń, w czasie dwóch godzin, naliczyliśmy około trzydziestu.
Na płynięcie po zmroku przygotowaliśmy dwie latarki czołowe, z czego jednej zapomnieliśmy ze sobą zabrać, a druga świeciła tak słabo, że była nieprzydatna. Mimo że dzień był ciepły to temperatura nocą mocno się obniżyła. Niemal po omacku z widocznością sięgającą zaledwie kilku metrów wiosłowaliśmy myśląc wyłącznie o dopłynięciu do podsuwalskiej Krzywólki.
Dzięki cotygodniowemu morsowaniu w sezonie zimowym byliśmy dobrze przygotowani do walki w zimnej wodzie z licznymi powalonymi drzewami. Wycieńczeni i przeszczęśliwi, po długim, wymagającym dniu, przepłynąwszy 41 km, dotarliśmy na miejsce w kajaku pełnym wody dopiero o 23:30.
Następnego rana wypłynęliśmy w kierunku Suwałk. Przeprawy przez mosty zrobione z betonowych słupów, po wczorajszym dniu nie stanowiły żadnego wyzwania. Płynąc szerokim, lecz korytem rzeki, omijając mielizny zbliżaliśmy się do miejskich zabudowań. Obserwowanie dobrze znanego, rodzinnego miasta z nieznanej dotąd perspektywy kajakarza było czymś niezwykłym. Wszystko wokół nabierało innego wyglądu. Na wysokości ul. Sikorskiego dołączył do nas kolega Radek, który pokonał odcinek rzeki do mostu na początku ul. Noniewicza płynąc wpław w stroju do nurkowania.
Na tym samym moście czekała na nas ekipa Radia 5, której udzieliliśmy wywiadu. Pozytywnie zaskoczyła nas czystość wody jak i brak zaśmiecenia na miejskim odcinku Czarnej Hańczy. Odtąd również mogliśmy zapomnieć o osiadaniu kajaka na mieliznach.
Zaraz za miastem mieliśmy wrażenie, że znów znajdujemy się z dala od cywilizacji otoczeni jedynie przez naturę. Rzeka w tamtym miejscu nabrała wartkiego nurtu niejednokrotnie wystawiając na próbę nasze wioślarskie umiejętności. W Sobolewie dotarliśmy do fragmentu Czarnej Hańczy objętego ścisłą ochroną, do którego legalny wstęp zawdzięczamy uprzejmości Pana Jarosława Borejszo, dyrektora Wigierskiego Parku Narodowego, który również jest pasjonatem kajakarstwa. Rzeka na tym terenie krętym nurtem przepływa przez rozległe torfowisko otoczone lasem. Wydawało nam się, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy się tam pojawili.
Dotarcie do Zatoki Hańczańskiej oznaczało, że udało nam się pokonać kajakiem tę część Czarnej Hańczy, która jest teoretycznie niespławna. Odtąd zaczęliśmy zdecydowanie łatwiejszy etap naszego spływu. Przepłynęliśmy niespokojne jezioro Wigry i kontynuowaliśmy spływ rzeką.
W Maćkowej Rudzie zawitaliśmy do Pana Waldemara Motulewskiego, właściciela firmy Hobbit, zajmującej się organizacją spływów kajakowych, który użyczył nam solidnego kajaka, doskonale radzącego sobie z wyzwaniami, jakie przed nim stawialiśmy. Dzień zakończyliśmy w Budzie Ruskiej, gdzie zatrzymaliśmy się spędzić noc. Ponownie przepłynęliśmy 41 km, jednak tym razem nie w tak dramatycznych okolicznościach i w zdecydowanie krótszym czasie.
Trzeciego dnia nie było mowy o jakimkolwiek forsowaniu przeszkód w postaci powalonych drzew, tam bobrów, słupów energetycznych czy płycizn. Mogliśmy spokojnie napawać się pięknem Czarnej Hańczy. Płynęliśmy znaną trasą, a kolejne kilometry mijały nam niepostrzeżenie. Po pewnym czasie zaczęły wyprzedać nas smukłe, profesjonalne kajaki. Odbywał się akurat ogólnopolski Wigierski Maraton Kajakowy „W krainie Wigier” z cyklu Canoa Cup 2018.
Okazję do wymiany kilku zdań z uczestnikami oraz sympatyczną ekipą ratunkową mieliśmy na plaży w Rygolu, gdzie znajdowała się meta wyścigu. Nieopodal tego miejsca Czarna Hańcza łączy się z Kanałem Augustowskim. Po drodze przenosiliśmy kajak przez śluzy Tartak i Kudrynki. Obie śluzy są w bardzo dobrym stanie i są warte zobaczenia. Płynąc naturalną granicą między Polską a Białorusią, oglądając białoruskie słupki graniczne i kamery, dotarliśmy do końca polskiej części Czarnej Hańczy we wsi Rudawka. Nocowaliśmy w miejscu w widokiem na śluzę graniczną. Tym razem pokonaliśmy 55 km.
Ostatni dzień wyprawy, niezmiennie od czterech dni w piękny słoneczny dzień, zaczęliśmy od przekroczenia przejścia granicznego z Białorusią, Rudawka-Lesnaja, gdzie znajduje się śluza Kurzyniec. Można je pokonać pieszo, rowerem lub kajakiem. Zjawiliśmy się na miejscu jeszcze przed przybyciem obsługi śluzy, więc pozwolono nam przenieść kajak na druga stronę. Sama odprawa przebiegła w wesołej atmosferze, zarówno po stronie polskiej jak i białoruskiej. Warto wspomnieć, że granice przekroczyliśmy nie mając wiz w paszportach. Dzięki ruchowi bezwizowemu wystarczyło zgłosić się do biura podróży, wydrukować zezwolenie i mieć ze sobą paszport oraz ubezpieczenie.
Po nieco krętym początku pierwotnego nurtu rzeki dotarliśmy do śluzy w Dąbrówce, w okolicy której znajduje się gospodarstwo, gdzie na ścianie jednego z budynków widnieje piękny ogromny biały orzeł w koronie na czerwonym tle. Gospodarzem jest potomek przedwojennych polskich mieszkańców tych ziem. Kawałek za śluzą wpłynęliśmy na kilkukilometrowy prosty odcinek kanału wyglądający jak wodna autostrada.
Słowa pochwały należą się białoruskim władzom, które odrestaurowały białoruski odcinek Kanału Augustowskiego, w tym otaczającą go infrastrukturę, i uczyniły z niej przyciągająca turystów atrakcję. Ostatnią i zarazem największą na Kanale Augustowskim była Śluza Niemnowo – piękny czterokomorowy gigant o długości przekraczającej czterdzieści metrów. Czterdzieści wyjątkowo długich metrów, które pokonywaliśmy niosąc kajak.
Po przepłynięciu kilku kilometrów ujrzeliśmy majaczącą na horyzoncie metę naszej przygody. Gdy już dotarliśmy do ujścia Czarnej Hańczy do Niemna, we wsi Dmisiewicze na Białorusi, w euforii, niezwykle usatysfakcjonowani i szczęśliwi uczciliśmy nasze zwycięstwo butelką białoruskiego szampana. Oto staliśmy się pierwszymi kajakarzami, którzy pokonali Czarną Hańczę od źródeł do ujścia. Łącznie w ciągu czterech dni przewiosłowaliśmy 158 km w czasie 30 godzin.
Po pamiątkowej sesji zdjęciowej, ruszyliśmy w drogę powrotną na pace starego samochodu dostawczego spowici tumanami kurzu, kończąc triumfalnego szampana i podskakując wysoko na wybojach szutrowej drogi. W organizacji przetransportowania nas razem z ekwipunkiem z okolic Niemna do wsi Lesnaja, skąd mieliśmy rzut beretem do granicy pomogli nam Sasza i Andriej. Stamtąd dopłynęliśmy z powrotem do przejścia granicznego, by pierwszy raz podczas wyprawy skorzystać ze śluzowania. Po polskiej stronie z niecierpliwością czekał, by zabrać nas do domu kolega Tomek.
Można znaleźć nas na Facebooku wpisując „Czarna Hańcza od źródła do ujścia”. Znajdziecie tam inne relacje i film z wyprawy.
Przy okazji organizacji spływu organizowaliśmy zbiórkę pieniędzy na rehabilitację 5-letniej Zuzanny Sinkiewicz, cierpiącej na choroby serca oraz stwardnienie rozsiane. Oprócz tego dziewczynka nie chodzi i nie mówi. Osoby, które są chętne pomóc prosimy o wpłatę na Fundację “Zdążyć z pomocą” z dopiskiem: 23761 Sinkiewicz Zuzanna. Za wszelkie wpłaty serdecznie dziękujemy!
Jakub Skrodzki
Daniel Danecki
Sprawdź również:
- Spływ charytatywny z Wigier do Bałtyku
- Festiwal podróżniczy nad Wigrami
- Szlak turystyczny wokół jeziora Wigry
- Jak wygląda spływ Czarną Hańczą?
- Pola lawendy w Polsce, UK i na świecie
- Podróż po Argentynie – przemyślenia z drogi
- Nasze podróże
- Kuchnia świata
- Wakacje na Bali, co warto wiedzieć przed wyjazdem?