PODRÓŻ PO ARGENTYNIE – PRZEMYŚLENIA Z DROGI

Boskie Buenos jest boskie!

Mówi się, że Buenos Aires to najbardziej europejskie miasto w Ameryce Południowej. I choć jak na razie to jedyne miasto w tej części świata, które dane było mi zwiedzić nie mogę nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Każda dzielnica, tzw. Barrio, jest inna i ma w sobie coś niezwykłego. Czasami idąc ulicą czuję się jak w Hiszpanii, innym razem jak w Paryżu, ale zawsze i niezmiennie czuję się dobrze. Dodać do tego dobre jedzenie i przemiłych ludzi i nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. I tylko szaleni kierowcy, którzy zupełnie nie szanują pieszych przypominają mi, że jednak w Europie nie jestem. A światła dla pieszych są chyba tylko elementem dekoracji. I tak każdy przechodzi przez ulicę gdzie chce i kiedy chce.

Każdego dnia spotykam się z jednym lub dwoma Couchserfingowcami z BA i odkrywam nowe miejsca w boskim Buenos. I nawet kiedy okropnie pada deszcz jak dzisiaj, a ja nie mam parasolki jest pięknie. Zwłaszcza, że mam świadomość, że jutro nie muszę iść do pracy, a moje jedyne zmartwienie to w jaki zakątek miasta udam się następnego dnia i z kim się spotkam. Niedzielny targ w San Telmo i pokaz tango, pyszne wino gdzieś w dzielnicy Palermo, kolorowa la Boca to już za mną, ale jest jeszcze tyle do odkrycia…

Z niektórymi osobami świetnie mówi mi się po hiszpańsku i rozpiera mnie wtedy duma (parę komplementów już usłyszałam), innym razem dukam jak ktoś kto ma za sobą zaledwie kilka lekcji i czuję się jak ostatnia oferma.  Oj trzeba było robić wszystkie zadanie, które dawał mi Nolo…Mądry Polak po szkodzie…

Jak na prawdziwą fajtłapę przystało rozlałam już herbatę w przynajmniej trzech miejscach, do tego raz uderzyłam głową w stelaż od stoiska na targu. Troszkę się zgubiłam raz i w każdym mieszkaniu, w którym byłam zademonstrowałam, że jestem z Polski – ściągnęłam buty! Poza tym udało mi się uniknąć przynoszenia hańby naszemu krajowi, więc nie macie powodów do obaw! 

Zbiór luźnych spostrzeżeń na temat Buenos Aires i Argentyny

Argentyńczycy uwielbiają słodycze. Od słodkiego śniadania, po desery, na batonikach kończąc. Niemal na każdym rogu jest sklepik, którego 90% zaopatrzenia to cukier w różnej postaci.

Każdy, absolutnie każdy Argentyńczyk, z którym rozmawiałam twierdzi, że argentyńska pizza jest najlepsza na świecie. Próbowałam ją w dwóch miejscach, w tym jednym kultowym. Hm… Jest ok, ale jak dla mnie niewiele ma wspólnego z prawdziwą pizzą. Grube ciasto, dużo sera… No cóż ja jednak zostanę fanką tradycyjnej pizzy włoskiej.

W knajpie lampka wina kosztuje ok. 80 peso, butelka 165 peso. Wnioski sami wyciągnijcie :).

Muzyka argentyńska jest super. Przyznam, że trochę się bałam, że będzie podobnie jak na Kubie – okropne latinoskie disco na każdym kroku, którego nie da się słuchać. A tu okazuje się, że Argentyna jest niemalże mekką dobrego rocka, a do tego dochodzi fantastyczny folk, tango… W piątek byłam na świetnym koncercie w dzielnicy Palermo. Kilkunastu artystów amatorów, każdy śpiewał po 3 piosenki z gatunku tango, folk, jazz, blues. Było pięknie!

Drogowych szaleństwa ciąg dalszy. Jadę sobie autobusem i dojeżdżam do przystanku, na którym mam wysiąść. Stoję obok drzwi, kierowca jedzie jeszcze stosunkowo szybko i… otwiera drzwi w trakcie jazdy. Dobrze, że się trzymałam. Innym razem dochodzę do przejścia kolejowego, nadjeżdża pociąg, rogatki opadają, a tu wszyscy manewrują między rogatkami, jakiś motocyklista schyla się żeby przejechać. Zatrzymali się dopiero jak pociąg był m/w na ich wysokości. Jak pieszy ma zielone światło (albo raczej białe, bo tu piesi mają czerwone i białe światło) to i tak nie oznacza, że zawsze i wszędzie kierowca się zatrzyma. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Zawłaszcza na dużych skrzyżowaniach.

Gorąca argentyńska krew jest też widoczna w stosunkach damsko-męskich. Na 7 poznanych CS (w tym jeden gej) 4 próbowało mnie pocałować, jeden stwierdził, że mnie kocha. Całkiem niezły bilans. Dziewczyny, jeśli znudzą się Wam oziębli Polacy, albo będziecie chciały podłechtać swoje ego, przyjeżdżajcie do Buenos! Zaryzykuję stwierdzeniem, że w całej Ameryce Południowej jest podobnie.

Ludzie są bardzo mili, zawsze z uśmiechem pokierują cię gdy zapytasz o drogę. Raz szłam ulicą i jadłam empanadę, a pan idący z naprzeciwka życzył mi smacznego.

Na przystanku autobusowym wszyscy układają się w ogonek. Nie ma przepychania się jak u nas.

W metro, na ulicy ciągle ktoś sprzedaje a to chusteczki higieniczne, a to skarpetki czy książki w „bardzo promocyjnych cenach”. Nie wiem po co skoro to wszystko można kupić w sklepach. Ale Argentyńczycy są na tyle uprzejmi, że zawsze znajdzie się jakiś chętny do wsparcia ulicznego sprzedawcy.

Z żadnego argentyńskiego budynku mieszkalnego nie da się wyjść bez klucza. Niby jest to pułapka na potencjalnych złodziei, ale co jeśli w budynku wybuchnie pożar?

W Buenos Aires można wypożyczyć rower miejski za darmo! Jest to podobno próba walki z wszechobecnymi samochodami. Szkoda tylko, że tak mało jest ścieżek rowerowych.

Reasumując. Buenos Aires bardzo mi się podoba, mogłabym tu pomieszkać jakiś czas. Przeszło mi nawet przez myśl… Zobaczymy, czas pokaże, ale na pewno tu wrócę!

W stolicy wina – San Rafael i Mendoza

Po głośnym Buenos Aires przyszedł czas na odpoczynek w Mendozie – oddalonym o 1000 km od stolicy regionie słynącym z wina. Pierwsze dwie noce spędziłam w małym i dosyć nudnym miasteczku San Rafael. Było to jednak fantastyczne doświadczenie głównie ze względu na CS Sebastiana, u którego nocowałam i jego dziewczynę Angeles oraz na piękną przyrodę. W pierwszy dzień pojechaliśmy nad Los Reyunos – jezioro otoczone górami. Widoki były przepiękne, a dodatkowo skorzystałam z lokalnej atrakcji – triobangi. Obiecywano mi mnóstwo adrenaliny, której jednak zabrakło, co potwierdzić może fakt, że za mną jechała/leciała pani w wieku lat 71, ale i tak było fajnie :).

W kolejny dzień chciałam zwiedzić porównywany do Wielkiego Kanionu (głównie przez Argentyńczyków) Cañon del Atuel. Oczywiście chciałam to zrobić na własną rękę, Sebastian jednak szybko uświadomił mi, że muszę skorzystać z lokalnego biura podróży.  I tak z kilkuosobową grupką osób ruszyliśmy w trasę. Nastawiłam się na duży wysiłek fizyczny, a okazało się, że rzadko kiedy wychodziliśmy z autobusu (głównie w miejscach, gdzie można było coś kupić, ciekawe dlaczego). Czułam się jak chińska turystka w autobusie hop on hop off… Dobrze, że przynajmniej przepiękne widoki wynagradzały mi moje niezadowolenie.

Wieczorem w mieszkaniu zjedliśmy pyszną kolację przygotowaną przez Sebastiana, wypiliśmy fernet (drugi po winie narodowy alkohol Argentyny), słuchaliśmy tanga i prowadziliśmy ciekawe rozmowy do 2:00 w nocy.

Doszło też do pierwszych strat materialnych. Suszyłam bieliznę na piecyku z otwartym ogniem i wypaliłam dziury w ręczniku oraz spaliłam dwie pary skarpetek, w tym moje najukochńsze „ą, ę” od „pan tu nie stał” :(.

Następnego dnia pojechałyśmy z Moniką do stolicy regionu, miasta o tej samej nazwie – Mendozy. Tutaj również czekał na nas przemiły CS Martin, u którego się zatrzymałyśmy.

W drugi dzień naszego pobytu w Mendozie udaliśmy się w trójkę na całodzienne zwiedzanie okolicznych winnic. Naszym środkiem transportu były rozpadające się rowery z lokalnej wypożyczalni.

Po pierwszej winnicy przyszła kolej na czekoladziarnie, w której było niemal wszystko. Degustację zaczęliśmy od przepysznych past z oliwek, musztardy i oliwy z oliwek, następnie przenieśliśmy się do kolejnego stolika, na którym czekały na nas pyszne konfitury, a na koniec spróbowaliśmy pięciu rodzajów likierów i czekolady. Było naprawdę smacznie.

Mieliśmy jeszcze kilka godzin do wizyty w kolejnej winiarni, tym razem takiej zajmującej się masową produkcją (dlatego też musieliśmy być tam o określonej porze, do wszystkich innych miejsc nie trzeba było umawiać się wcześniej), postanowiliśmy więc pojechać do destylarni. Twarde alkohole nie są zbyt popularne w Argentynie, więc nawet niespecjalnie mnie zdziwiło, że właścicielem okazał się przemiły, chociaż nieco sfrustrowany, Szwajcar. Posiedzieliśmy u niego z godzinę i porozmawialiśmy o sytuacji politycznej w Argentynie. Obok anyżówki i tripple sek  skosztowałam najsmaczniejszej miodówki jaką w życiu piłam (przepraszam mamo). Właściciel polecił nam inną, jego zdaniem najlepszą w okolicy winiarnie Ave Maria Purisima, a ze względu na to, że mieliśmy jeszcze ponad godzinę do naszej wizyty skorzystaliśmy z jego wskazówki. Winiarnia, którą ponad 100 lat temu założyli Włosi okazała się być niezwykle urocza, spędziliśmy więc tam ponad dwie godziny i odpuściliśmy sobie komercyjnego motłocha. To był naprawdę piękny dzień.

Viva la partia! W TUC TUC TUCUMAN

9.7. Argentyna świętuje dzień niepodległości. W tym roku wyjątkowy ze względu na okrągłą 200-ną rocznicę. Największe uroczystości, w których uczestniczył również prezydent, odbywały się w San Martin de Tucumán, mieście w którym została ogłoszona niepodległość. Nie mogło więc mnie tam zabraknąć.

Początkowo miałam problem z noclegiem. Nie mogłam znaleźć żadnego CS a jedynie 5 gwiazdkowe hotele dysponowały jeszcze pojedynczymi wolnymi miejscami. W ostatniej chwili na mój desperacki apel na CS odpowiedział Nicolás i kolejne dwie noce spędziłyśmy z Moniką z jego rodziną – mamą, bratem, dwiema siostrami i dwoma domagającymi się ciągłego głaskania psiakami. Wszyscy byli niezwykle mili, czułyśmy się jakbyśmy były częścią rodziny.

Zwłaszcza z mamą, której imienia nie pamiętam (!) prowadziłam długie o życiu rozmowy – sama też dużo podróżuje. Była już w Europie, Nowym Jorku, a w styczniu planowała dowodzić Tajlandię.

W niedzielę pojechaliśmy z Nicolásem i jego znajomym Jose na wzgórze w San Javier, gdzie urządziliśmy piknik i obserwowaliśmy lotniarzy. Czasami czułam się jak na górze Żar.

W poniedziałek przyszedł czas na urokliwe górskie miasteczko Tafí del Valle i pierwszy nocleg w hostelu (w którym poznałyśmy przesympatyczną Niemkę i mogłam sobie trochę poszprechać w moim ukochanym germańskim języku), a także pierwsze lamy.

Argentyńczycy mają świra na punkcie coca-coli, ale chyba nikt im jeszcze nie uświadomił, że brązowy napój smakuje dobrze tylko z odpowiednią ilością rumu. Pije się jej tutaj zdecydowanie za dużo i nawet w takiej małej wioseczce jak Tafí co krok natrafia się na mural z logiem koncernu.

Nawiasem mówiąc nadużywa się też tutaj soli i słodyczy, o których wspominałam wcześniej. Zastanawiam się jak wyglądają statystyki dotyczące zdrowia i ile wynosi średnia życia. Ale przynajmniej już rozumiem dlaczego Javi kiedyś stwierdził, że zdrowe owsiane ciasteczka, które upiekłyśmy z Karolą są mało smaczne.

W kolorowej krainie winem płynącej – Cafayate, region Salta

Czy zastanawialiście się kiedyś ile różnych odcieni mogą skrywać w sobie góry? Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do brązowo-szarych skał, ale spróbujcie sobie wyobrazić jakie niezwykłe wrażenie robią zielono-żółto-pomarańczowo-fioletowo-czerwone wzgórza. Tak kolorowo jest w Iseri, Las Conchas w okolicy Cafayate. Żadne zdjęcia nie są w stanie odzwierciedlić uroku tej niezwykłej mozaiki, która wygląda niczym malowana pędzlem przez artystę o bogatej wyobraźni.

W Cafayate odkryłam również nowy, niezwykły smak lodów robionych na bazie wina (a jakże!). Są po prostu pyszne! Ale trzeba uważać. Jedna gałka wystarczy żeby zakręciło się w głowie. Przy produkcji nie oszczędzano na winie, którego z resztą w okolicy jest pod dostatkiem. Cafayate to kolejny po Mendozie region słynący z winiarni (odwiedziłam trzy).

Północna Argentyna – Purmamarca, Tilcara, Huamhuaca region Jujuy

Północna Argentyna wraz ze swoimi mieszkańcami o dosyć charakterystycznych rysach twarzy, śniadej cerze i niskim wzroście przywołuje na myśl obrazki przedstawiające raczej Boliwię, czy Peru. Dla typowej Europejki są to widoki dosyć egzotyczne, zwłaszcza jeśli dodamy do tego wszechobecne lamy i kolorowe przedmioty sprzedawane na straganach. Tutaj nikt nie bierze mnie za Argentynkę jak to czasami miało miejsce w Buenos Aires

Jak zwykle nie brak tutaj cudownych pejzaży. Wybrałam się więc w kilka ciekawych miejsc m.in w Tupizie do Garganty del diablo  („Gardło diabła” to jedna z ulubionych nazw w Argentynie i chyba nie tylko tutaj bo i w Boliwii się z nią spotkałam), zaliczyłam też świetny treking z argentyńską rodziną do Inca Cueva w okolicach Humahuaci i wybrałam się na wycieczkę do Salinas Grandes. Wszystkie miejsca są jak najbardziej godne polecenia.

Przeczytaj inne relacje Bożeny:

Najnowsze wpisy:

22 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *